Zbyszko z blokowiska

Nie przepadam za uwspółcześnianiem powieści przekładanych na język filmu bądź teatru. Naoglądałam się co najmniej dziwnych, a najczęściej po prostu nieudanych prób aktualizowania starych dzieł i dopasowywania ich do warunków XXI wieku. Tym bardziej pozytywnie zaskoczyli mnie „Krzyżacy” w adaptacji Radosława Paczochy i reżyserii Michała Kotańskiego. Wizytę w Teatrze Horzycy w Toruniu na tym właśnie spektaklu bardzo Wam polecam.

Po wcześniejszych przygodach z innym spektaklem mojego ulubionego toruńskiego Teatru tym razem postanowienie było jasne: wybieramy się ze znajomymi na taką sztukę, którą łatwiej nam będzie przyswoić. Cytując mojego przyjaciela – „Idziemy na to; wiem o czym to, czytałem książkę, oglądałem film; na pewno zrozumiem o co chodzi, nawet we współczesnej aranżacji”. Ta żelazna logika rzeczywiście się sprawdziła, a aranżacja była współczesna, ale nie do bólu.

Zdecydowanie moim ulubionym członkiem obsady był Łukasz Ignasiński jako Zbyszko z Bogdańca. Na deskach prezentował się w dresiarskim wydaniu i mamy tu wszystko, cały anturaż: dres, najki, patriotyczne tatuaże, głowa ogolona do połowy a w ręku zamiast miecza – kij bejsbolowy. To może razić ale tylko w opisie, bo aktor pięknie rozgrywa tę postać, nie przerysowuje jej, a za to pokazuje rozwój i dobrą zmianę… Nie wszyscy pamiętamy, ale sienkiewiczowski Zbyszko z Bogdańca był na początku całej historii młodym, nieopierzonym, a za to bardzo porywczym rycerzem. Najpierw robił, później myślał – o ile w ogóle myślał. Analogia do kibolskiego środowiska jest może odważna, ale nie brawurowa. Poza tym w takim wizerunku występuje tylko ten jeden bohater; pozostałe postaci w sztuce mają już bardziej klasyczne wizerunki, choć kostiumograf zrobił w „Krzyżakach” naprawdę dobrą robotę.

To, co mnie osobiście zachwyciło w tej inscenizacji to jednak przede wszystkim scenografia. Mroczna i ponura, nie kojarząca się z sienkiewiczowskim „ku pokrzepieniu serc”. W tle sceny, na ekranie w ciągu dwu części spektaklu wyświetlano różnorodne zdjęcia: zrujnowanego blokowiska, pochmurnych wzgórz, zaśnieżonego brzozowego lasku. Każdy obraz dobrze pasował do granego właśnie fragmentu historii, którą wszyscy znamy i dodawał jej lekko niepokojącego smaczku. Na środku sceny ustawiono również rampę przypominającą element skateparku, po którym ludzie na deskach i rolkach jeżdżą i skaczą. Ten podjazd zmieniał parokrotnie swoją funkcję, będąc na zmianę balkonem, górą, szubienicą. Dużo jest w „Krzyżakach” również gry światłem, zarówno reflektorami nad widownią jak i lampami na samej scenie. Pomysłowe. Nieoczywiste. Takie rozwiązania lubię, a w toruńskim Teatrze często je widzę. Pozdrawiam scenografa!

Podsumowując: jest to teoretycznie historia z cyklu „Znacie? – Znamy! – To posłuchajcie”. Ale jednak można ją lekko odkurzyć, dodać smaczków, uatrakcyjnić. Spełniło się założenie, że ta sztuka była łatwiejsza w przyswojeniu, ale nie jest to zarzut – sztuka jest zrozumiała i atrakcyjna przez swoją pomysłowość w adaptacji. Polecam przy kupnie biletów upewnić się tylko czy nie będziecie siedzieć na widowni za dwoma rzędami gimnazjalistów – jeśli nie będziecie tak twardymi widzami jak ja, może to Wam lekko zmniejszyć przyjemność z widowiska :-)

Marta Nienartowicz