Żółwie w starciu z autem nie mają szans

Niemiła przygoda spotkała pewnego żółwia błotnego, który najprawdopodobniej wyszedł na rozgrzany asfalt, by nieco się powygrzewać. Miał jednak pecha, bo trafił pod koła przejeżdżającego samochodu. Kierowca zapewne poczuł najwyżej lekki wybój pod kołami, jednak dla zwierzęcia sprawa wyglądała znacznie gorzej, bo miał uszkodzony pancerz. Ale w tym nieszczęściu miał szczęście, bo trafił na dobrych ludzi. 

Jak wyjaśnia lekarz weterynarii Łukasz Skomorucha, specjalizujący się w pomocy zwierzętom egzotycznym, żółwiowy pancerz w całej swej różnorodności barw, kształtów i form u większości gatunków jest główną linią obrony tych gadów. Wyliczono, że do jego przegryzienia zdolne są drapieżniki o wadze 200 razy większej niż sam żółw. W 2013 roku świat obiegły zdjęcia młodego aligatora amerykańskiego próbującego bezskutecznie poradzić sobie ze sporym żółwiem z gatunku Pseudemys concinna. Jak zatem widać, określenie „twarda sztuka” do żółwi pasuje idealnie. Co jednak stanowi doskonałą tarczę w naturalnych zmaganiach, okazuje się niewystarczające w zderzeniu (i to dosłownym) z ludzką cywilizacją. 

– Gdy pewnego poniedziałkowego wieczoru wracałem po dyżurze do domu skontaktował się ze mną Bartek Gorzkowski z Fundacji Epicrates z prośbą czy mógłbym zerknąć na zdjęcia żółwia z interwencji, w której właśnie uczestniczył. Okazało się, że na jednej z podchełmskich dróg doszło do wypadku samochodowego, w którym głównym poszkodowanym był właśnie wspomniany wyżej żółw błotny. Dorodny zwierz (długości pancerza w linii prostej 18 cm, w krzywiźnie 20,5 cm, waga 848 g; jak na „statystycznego” samca to bardzo dużo) najprawdopodobniej wyszedł na rozgrzany asfalt, by nieco się powygrzewać, miał jednak pecha i najpewniej trafił pod koła przejeżdżającego auta. Kierowca zapewne poczuł najwyżej lekki wybój pod kołami, jednak dla zwierzęcia sprawa wyglądała znacznie gorzej. Gdy Bartek pierwszy raz go zobaczył, biedak miał praktycznie odłamaną tylną część karapaksu i pęknięty lewy most (ten fragment pancerza, który łączy karapaks z plastronem). Spory krwotok z uszkodzonych miejsc był dużym zagrożeniem życia, na szczęście jednak udało się go zatamować. Po konsultacji telefonicznej umówiliśmy się, że najpierw żółw trafi do Lublina, gdzie uzyska pierwszą, niezbędną pomoc, a na następny dzień zostanie przetransportowany do Warszawy i tu czeka go już dalsze leczenie –  opowiada lekarz weterynarii Łukasz Skomorucha

Operacja była długa i skomplikowana (szczegóły znajdziecie w poście poniżej). Poza przyjmowanymi lekami udało się także zorganizować dla rekonwalescenta laseroterapię, której zadaniem jest wspomożenie i przyspieszenie procesów gojenia. Pod tym kątem żółwiem troskliwie zajęła się zoofizjoterapeutka Anna Ferreira.

Zwierzę obecnie czuje się dobrze, odłamy wydają się już stabilne, uszkodzone oko powoli wraca do sprawności. Okazuje się, że w całym swym nieszczęściu żółw miał sporo szczęścia, że trafił na kogoś, kto przejął się jego losem. W rejonach, gdzie żółwie są zdecydowanie liczniejsze niż w Polsce „wypadki drogowe” stanowią chyba najczęstszą przyczynę uszkodzeń pancerza. Statystyki ze Stanów Zjednoczonych jasno wskazują, że śmiertelność żółwi na drogach jest szczególnie wysoka w okresie wędrówek do miejsc lęgowych. Co za tym idzie – głównymi ofiarami wypadków drogowych są „ciężarne” samice.

– Przed naszym bohaterem jeszcze długa droga powrotu na wolność, ale na chwilę obecną wydaje się ona w miarę prosta. Po pierwszej stabilizacji wstrząsu związanego z urazem najbardziej istotne jest zapewnienie odpowiedniego nawodnienia organizmu i pracy nerek. Żółw przebywający większą część swojego życia w wodzie musi być póki co „dokowany” na sucho, by nie zalewać ran. Jeśli chcecie pomóc… nie, nie zbieramy żadnych datków ani funduszy. Pod tym kątem biorę to na siebie. Po prostu trzymajcie kciuki i udostępnijcie ten wpis. Niech ludzie wiedzą, że warto pomagać. Niezależnie, czy potrzebującym pomocy jest bezdomny psiak, bocian czy żółw. Z pewnością będę informował o dalszych losach rekonwalescenta podsumowuje Łukasz Skomorucha.

Fot. archiwum rozmówcy