Yes, she can, by żyło się nam lepiej

Rzadko kiedy biografia naprawdę porywa. Zawsze czytam je z ciekawości jak się ma mój wizerunek danej osoby do tego, jak przedstawia się publiczności – światu – ona sama lub osoby, które historię jej życia opisują. Często te opowieści nie są krwiste, są wygładzone jak filmowe biografie wiecznie pijanych i zaćpanych gwiazd rocka, których w kinie nagle widzimy jako ugładzonych, spokojnych wrażliwców niezrozumianych przez złych odbiorców. Dlatego – choć lubię ten gatunek literacki – najczęściej podchodzę do niego bardzo ostrożnie. Tym bardziej cieszą mnie takie zachwyty jak „Becoming”, autobiografia Michelle Obamy.

Piszę „autobiografia” bo wierzę, że tym razem nie mamy do czynienia z twórczością ghostwritera, lecz z prawdziwym, od serca pisarstwem byłej pierwszej damy Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Mój brat, gdy ekscytowałam się czytaną właśnie książką, zapytał sceptycznie: „Ale co ona takiego zrobiła poza tym że jest żoną Baracka Obamy? Co takiego sprawia, że chciałaś przeczytać jej historię?” I to jest dobry wstęp do przekonania was, że jej życie to coś więcej niż tylko bycie „panią prezydentową”. Nawet więcej niż bycie tylko żoną pierwszego czarnoskórego prezydenta w historii Ameryki.

Dla mnie „Becoming” to książka z serii herstory. Czyli opowieść o pewnym wycinku życia w Stanach pisana nie z perspektywy mężczyzny, ale kobiety. Taka perspektywa jest teraz coraz częstsza bo tak naprawdę dopiero od niedawna jest w ogóle dostrzegane, że kobiety nieczęsto mogą opowiedzieć o sobie. A Michelle może i to robi.
Może powinnam napisać „pani Obama”, bo jednak mimo całej swojej przystępności i wrażeniu bycia normalną, racjonalną kobietą Michella Obama wzbudza mój szacunek. To ktoś, kto nie miał w życiu łatwo. Bo kolor skóry. Bo słaba płeć. Bo bardzo nieciekawa dzielnica Bostonu, gdzie się urodziła, wychowała i z której się nie wyrwała, lecz którą chciała zmienić poprzez swoje społecznikowskie zacięcie.

Michelle Obama nie pisze w swojej autobiografii tylko o czasie prezydentury swojego męża. To by było łatwe  i na pewno równie bardzo poczytne  ale to nie byłoby zgodne z tym, co jest dla niej ważne. A odpowiadając na pytanie mojego brata  ona zrobiła dużo więcej niż tylko wyjście za mąż za człowieka, który zdobył władzę i szacunek na całym świecie. To kobieta, która zawsze wierzyła w wielką moc edukacji, motywacji i marzeń. Sama ukończyła prawo na prestiżowej amerykańskiej uczelni i została prawniczką w świetnej kancelarii. Przewyższyła osiągnięcia zawodowe wszystkich w swojej rodzinie. Po to, by rzucić pracę i działać jako społeczniczka na rzecz zmniejszenia różnic klasowych i rasowych w swojej dawnej dzielnicy. Po to, by ludziom z biednych, nie perspektywicznych ośrodków Bostonu żyło się lepiej. Może po prostu  jak sama pisze  po to, by czuć się dobrze z samą sobą, bo tak trzeba było zrobić.

Ta książka jest pełna nie „american dream” ale bardziej pełna amerykańskiego, obamowskiego „Yes, we can”. I bardzo Wam polecam, bo w nienachalny ale jednocześnie porywający sposób opisuje, co można zrobić na własnym poletku, żeby żyło nam się ciut lepiej.

Marta Nienartowicz

Inne teksty naszej autorki znajdziecie tutaj.