Pogubione owce, patologiczni pasterze

Trudno napisać coś nowego o filmie „Kler”. Domyślam się, że wielu czytelników już ten film widziało – najnowsze statystyki mówią o 3,5 miliona widzów i prawie dwóch poza krajem. Nie chcę być przesadnie oryginalna ani nie chcę w recenzji zawrzeć niepotrzebnych spoilerów. Ciężko jest o tym pisać – ciężko na sercu, ciężko na klawiaturze. Ale przemilczeć też nie wolno.

To jest bardzo jednostronny film. Przede wszystkim taki wniosek mam po wyjściu z kina. Wszystkie grzechy polskiego kleru: pijaństwo, chciwość, przywiązanie do luksusu, pogarda dla wiernych, zamiłowanie do władzy i najcięższa być może wina – krzywdzenie dzieci – pokazane tu jest bardzo skrupulatnie i momentami bardzo brutalnie. To przecież Smarzowski, ten reżyser się w tańcu nie cacka. Zastanawiałam się czy nie przeszkadza mi to, że w filmie nie zobaczycie tzw. dobrego księdza – a przecież tacy też istnieją. Z drugiej strony jestem w stanie przyjąć do wiadomości, że ten obraz miał być ostry i właśnie z jednej tylko perspektywy, bo „Kler” oskarża. Oskarża w jasnym świetle dnia i pokazuje, co się dzieje gdy ci, którzy mają przewodzić wiernym, uczyć ich, opiekować się nimi, robią coś dokładnie odwrotnego: tresują ich, wmawiają nieprawdę, gardzą nimi.

Ponad dwie godziny w kinie spędzicie na obserwowaniu kilku dni z życia trzech księży i arcybiskupa oraz ich najbliższego otoczenia. Smarzowski pokazuje ich grubą kreską, ale nie parodiuje. Aktorzy dobrani idealnie: Jacek Braciak jako wymuskany ksiądz – biznesmen, Robert Więckiewicz w roli pogubionego księdza – alkoholika żyjącego z kobietą (Joanna Kulig – oklaski!) i przede wszystkim Arkadiusz Jakubik jako ksiądz oskarżony o pedofilię. Mam gęsią skórkę, gdy piszę o tym ostatnim, bo to co zrobił aktorsko w kolejnym swoim wcieleniu przyprawia o dreszcze. Klękajcie narody – nomen omen. W wywiadach Jakubik powtarza, że szczerze wierzył, że po graniu w „Wołyniu” nic cięższego już nie zagra, ale się pomylił… Dzięki tej wielkiej trójce i dzięki Gajosowi w roli arcybiskupa jako widz czułam się przykuta do ekranu. Patrzyłam, mimo że każda kolejna scena ściska za gardło coraz bardziej.

Ale łzy popłynęły kiedy indziej, kiedy na ekranie nie było księży, a ich ofiary – w kilku urywanych słowach opowiadający o krzywdzie wykorzystania i drugiej, może jeszcze większej, traumie przemilczania i ukrywania tych krzywd. Ja wiem, że te sceny też odgrywane były przez aktorów. Ale wiem też, że mimo iż „Kler” to nie jest dokument, to opowiada zsumowane, ujednolicone prawdziwe historie. Które się działy i dzieją. I tylko od uporu skrzywdzonych zależy, czy będą się działy nadal. To czy będziemy nadal czytać o grzechach kleru zależy też od tego, czy zwykli ludzie nadal będą o tym milczeć. Więc mimo że katolicy mogą czuć się jak pogubione owce pod opieką patologicznych pasterzy, wierzę, że będą protestować. I wtedy może „Kler” nie będzie tak boleśnie aktualny.

Marta Nienartowicz